Świt w górach
Po czterech godzinach wędrówki pod górę mam już dość, plecak spakowałem najoszczędniej jak mogłem, ale i tak waży swoje. Zacząłem rozglądać się za miejscem na nocleg, dla hamaka wystarczą dwa drzewa oddalone o parę metrów, pozbawione niskich gałęzi. Przełęcz, na którą dotarłem wydała się doskonała – rozległy widok na wschód i na zachód. Zrzucam plecak i opadam na leżący przy ścieżce pień. Zdejmuję buty i skarpetki, niech stopy wreszcie odpoczną. Zjadam chleb z suchą kiełbasą, popijam wodą i wylegując się patrzę w dal. Uwielbiam takie chwile, ciało zmęczone, głowa spokojniejsza, nicnierobienie jest wtedy takie łatwe. Mogę leżeć tak do zmroku. Tylko jeszcze rozepnę hamak. Wtedy z oddali słyszę pomruk, pierwszy grzmot, a potem z każdą chwilą robi się coraz ciemniej, chmury nade mną gęstnieją. To dodaje mi przyśpieszenia, wstaję i szybko mocuję linki na pobliskich drzewach, rozpinam przeciwdeszczowy tarp, chowam pod nim wszystkie rzeczy i wkrótce zaczyna padać. Wchodzę do hamaka i zapinam w śpiworze. No i zaraz się zaczyna, wzmaga się wiatr, głupi, nie pomyślałem że na przełęczy najbardziej będzie wiać. Teraz jestem prawie nieosłonięty. Wiatr dociska mokry tarp do hamaka, a potem zacina deszczem od krótszego boku, tam, gdzie ochrona najmniejsza. Już wiem, że nie ujdzie mi to na sucho. I tak będzie już przez resztę nocy, deszcz i wichura słabną, po to, by znów się wzmagać. I znowu, i znowu. Grzmoty przybliżają się i oddalają. Zmęczony przysypiam na krótko i budzę się. Przed świtem mam już dość. Przestało padać, wychodzę z hamaka i rozkładam mokrą karimatę na ziemi. Nagi, bo wszystkie ciuchy przemokły, przykrywam się wilgotnym śpiworem, osłaniam od wiatru jak tylko można. Czekam na słońce, a kiedy wreszcie pojawia się nad górami staram się chwytać każdy skrawek ciepła. Jeszcze bardzo wcześnie, więc jest go niewiele. Rozwieszam wszystkie rzeczy na linkach i gałęziach, ubrania, śpiwór, hamak, tarp. Nie wiem ile potrwa aż słońce je wysuszy. Ważne, że dzień zapowiada się piękny, tak więc to tylko kwestia czasu. W porządku, mam go dość. Przede mną kilka dni wędrówki, nieważne dokąd dojdę, mogę zostać tu tyle ile potrzeba. I kiedy patrzę z przełęczy w stronę zachodu widzę tęczę wyłaniającą się sponad podnoszącej się mgły. Góry, poranek i ja, sam pośród lasów. Po to tutaj przywędrowałem.