Powoli układa się we mnie to doświadczenie – dziesięć dni samotnej wędrówki przez Sycylię. Cała paleta doznań. Od radości i nadziei, przez zmęczenie, irytację, niepokój, po spokój, zachwyt i rodzącą się znów tęsknotę za otwartą drogą. Luigi Nacci w książce, która towarzyszyła mi w drodze pisze tak: „Kiedy postanawiam wyruszyć w samotną wędrówkę, moja pierwsza myśl jest taka: muszę uwolnić się od siebie. Muszę przestać mieć do czynienia z samym sobą. Po pewnym czasie zmęczenie sprawia, że rzeczywiście zapominam o myślach, opróżnia moją głowę i napełnia ją bielą.” Kiedy przeczytałem te słowa, pewnie gdzieś w połowie szlaku, poczułem, że dokładnie to się ze mną dzieje. Nie miałem takich wstępnych założeń, to wydarzyło się samoistnie. Może dlatego zdecydowałem się przejść Drogę Franków w odwrotną stronę, niż idzie większość wędrowców-pielgrzymów? Może dlatego na wyprawy jadę z hamakiem i śpię na dziko? To tak, jakbym zostawiał różne role, w których w życiu funkcjonuję: osobiste, zawodowe, społeczne i stawał się kimś innym. Poza oczywistym, codziennym biegiem spraw. Zwyczajne rzeczy, jak jedzenie, nocowanie, mycie się stają się czymś nieoczywistym, czymś, co trzeba nauczyć się robić. Z każdym dniem coraz bardziej stawałem się włóczęgą (w moich ustach to słowo ma pozytywny wydźwięk), londonowskim trampem. Przechodzącym przez świat, ale będącym jednocześnie od niego odłączonym. I z każdym dniem życie stawało się prostsze, ograniczone go podstawowych kwestii: ile zabrać wody, żeby wystarczyło, a nie dźwigać niepotrzebnie, ile i gdzie kupić jedzenia, gdzie rozłożyć biwak. Nocowanie na dziko na Sycylii nie jest sprawą prostą, nie tak jak w Polsce, gdzie prawie za każdą wsią jest jakiś las lub zagajnik. Przechodziłem przez pola, łąki, mijałem gaje oliwne i lasy ogrodzone drutem kolczastym. W takich warunkach wymaga to sporej determinacji i pewnego sprytu, ale daje nagrodę w postaci poczucia lekkości, bycia non stop na powietrzu i wspaniałych widoków rano i wieczorem.
Mijanie ludzi, wędrowców idących z naprzeciwka, krótkie pozdrowienia, czasem parę zdań. Spontaniczne rozmowy w kawiarniach na głównych placach miasteczek, mężczyzna proponujący piwo, kobieta dająca mi butelkę wody w południe upalnego dnia, gdy w mieście nie ma ani jednego sklepu lub baru, kierowca autobusu, który trąbi, by ostrzec mnie, że idę w złym kierunku. I zwykle wiele, wiele godzin, gdy nie spotykam żywej duszy. Czasem w oddali widzę tylko pasterza ze stadem owiec lub krów.
I zwykle upał w środku dnia, mój słomiany kapelusz wpadł do wody i teraz kompletnie zdeformowany raczej owija moją głowę, niż wytwornie na niej spoczywa. Stopy już nabawiły się pęcherzy, jak tylko jest możliwość, to moczę je w wodzie. A później wieczór zaskakująco zimny, tak że ubieram się jak jesienią w Tatrach, szarpiące porywy wiatru, bujają hamakiem, jakbym był na łódce. Rano nie chce się wyjść z puchowego śpiwora, który zastępuje dom. Potem śniadanie gdzieś na skale z widokiem na góry, doliny i jakieś miasteczko o tysiącletniej historii. I znów słońce, które przynosi ciepło. Kawa na piazza. Życie.
Ta droga nie była tylko doświadczaniem piękna i spokoju. Tak jak życie, miała różne odcienie. Również przykre odcinki asfaltowych dróg, na których trzeba być naprawdę ostrożnym. Ujadające psy – przy każdym dosłownie domostwie za siatką jest kilka psów, które wyczują cię na kilkaset metrów wcześniej i będą wściekle ujadać, aż odejdziesz kolejne kilkaset. I tak codziennie. Czasami w całej dolinie rozchodzi się ich ujadanie przechodzące w zbiorowy skowyt. Staram się nie myśleć, co zrobiłyby ze mną, gdyby była dziura w ogrodzeniu.
Moją intencją na tę wędrówkę, którą z każdym dniem coraz łatwiej jest mi było nazwać pielgrzymką, było przyjęcie życia takim, jakie jest. Przyjęcie tego co na zewnątrz i tego co wewnątrz mnie. Wszystkich stanów, uczuć, reakcji. To pomagało mi zachować uważność. Nie odrzucać, a przynajmniej po pierwszym odrzuceniu przyjmować. Cieszyć się pięknem natury, a także na głos pomstować na psy. Powoli godzić się z tym, że w południe nie kupię nic do jedzenia. A wieczorem jest za wcześnie, by zjeść coś w restauracji, a muszę wyjść z miasteczka, by znaleźć miejsce na nocleg. Z każdym dniem całość tego doświadczenia coraz bardziej mnie obejmowała. Aż po ostatni odcinek, ostatnie strome podejście pod katedrę w Monreale, która jest dla mnie cudem i której wnętrze przyjęło mnie gościnie. Dziękuję sobie za dar czasu, dziękuję mojemu ciału, że mnie przeprowadziło, duchom tej ziemi za ochronę. Wierzę, że ta droga będzie we mnie się jeszcze rozwijać. I wszystkim, którzy wybiorą się w swoją wędrówkę życzę Buon Camino!