Himalaje
Powoli układa się w mojej głowie to przeżycie na wielu poziomach doświadczenia. Piękno i trud, zachwyt i znużenie, cisza i zgiełk.
Sam dojazd ze stolicy Nepalu, Katmandu do Pokhary, skąd rozpoczynał się nasz trekking, jest trudny do opisania. Trasę 200 km pokonujemy w osiem godzin, część drogi właściwie nie istnieje lub jest w budowie. Pierwsze 50 km jedziemy w kurzu i pyle przez trzy godziny, trzęsąc się na wybojach. To naprawdę uczy pokory i pomaga docenić świat, w którym żyję na co dzień.
Wędrówka w górę rozpoczyna się od głębokich dolin, tropikalnych rododendronowych lasów, pośród tarasowych pól i małych wiosek. W dole potężne koryto rzeki, próbuję wyobrazić sobie, jak wielkie masy wody płyną tędy w porze monsunowej. Potężne bloki skalne na jej dnie przecież jakoś musiały się tam znaleźć. Szlak wiedzie stromo w górę, a potem stromo w dół, najczęściej po kamiennych schodach, z krótkimi fragmentami wypłaszczonego terenu. Wspinamy się leśną ścianą doliny do wioski, w której zanocujemy, by następnego dnia zejść do kolejnej doliny i znów piąć się w górę. Przechodzimy zawieszonymi nad rzekami linowymi mostami. Szukam swojego tempa, by nie wytracić sił. Krok za krokiem, oddech za oddechem. Im wyżej tym zimniej, od upału po śniegi. W ciągu dnia szczyty kryją się we mgle, można wcale nie wiedzieć, że istnieją, ale rankiem pojawiają się nagle wprost nad głowami, oszałamiają swoim pięknem i majestatem. Różnica poziomów w stosunku do miejsca, gdzie jesteśmy sięga pięciu tysięcy metrów. To aż odbiera dech. Z każdym dniem wędrówki jesteśmy coraz bliżej podstawy gór, a więc odczucie ich wielkości się potęguje.
Droga poza pięknem dostarcza mi także rozczarowań. Tłoczący się na ścieżce azjatyccy turyści, mam wrażenie, jakbym szedł w tłumie na Giewont (a miało być tak odludnie), grupa, z którą podróżuję chwilami zbyt głośna, w zupełnie innym od mojego nastroju (a miało być kontemplacyjnie), pamiątkowe grupowe zdjęcia, do których co chwila pozujemy (nie cierpię tego). Obserwuję siebie i swoje reakcje. Pamiętam moją lekcję z ubiegłorocznego pielgrzymowania po Sycylii, również momentami rozczarowującego, żeby doświadczać tego co jest, takim jakie jest. Że to właśnie jest życie. Uczę się tego i chyba jestem w tym nieco lepszy niż kiedyś. Szukam swojej metody, szukam równowagi. Czasem oznacza to odłączenie się od grupy, znalezienie cichego miejsca, czasem włączenie muzyki na słuchawkach, czasem indywidualnej rozmowy, dzięki której mogę zbliżyć się do danej osoby. Pomagają mi słowa z wziętej na tę wędrówkę „Sztuki pielgrzymowania” Phila Cousineau o nieuchronnym rozczarowaniu, towarzyszącym każdemu pielgrzymowi. Rozczarowaniu kiczowatością świątyni, do której zmierzał, tłumami ludzi w miejscu, o którym marzył lub ludźmi, z którymi przyszło mu iść. Powtarzam sobie, że to wszystko ma swój sens i nie będzie inne. Mogę być w tym doświadczeniu, przeżywać je lub irytować tym, że nie spełnia mojego scenariusza. To niełatwe, ale wybieram bycie. Ufam, że jest mi to potrzebne, tak samo jak trud mozolnego wspinania się, że to wszystko jest całością.
Serdeczność ludzi, których spotykamy. Uśmiechnięte twarze i oczy w chwilach powitań. Ręce złożone do „namaste”. Nepalczycy emanują radością i godnością. Żyją w warunkach, które nam trudno sobie wyobrazić, w świecie, gdzie każdy element budowy, wyposażenia domu i codziennego użytku trzeba wnieść na plecach lub przywieźć na mule. Jak bardzo uczy to szacunku do przedmiotów? Jak rozpieszczeni jesteśmy w rzeczywistości dostaw do paczkomatów?
Ernest Berbaum tak pisze o związku symboliki świętych gór z impulsem do pielgrzymowania: „Odczucie świętości wywołane przez góry odkrywa jakość zdolną do uruchomienia życiowej przemiany. Tą jakością może być boskość, pustka, nieświadome, jaźń, natura, absolut – spotkanie z nią uwalnia nas od codziennej perspektywy. Poprzez przebudzenie odczucia świętości, uczynienie nas świadomym głębszego wymiaru, góry łączą nas ze światem i czynią nasze życie bardziej realnym”. Może po to właśnie wyruszyłem w stronę tych świętych szczytów?
Po siedmiu dniach docieramy przed świtem do Sanktuarium Annapurny – kompleksu olbrzymich gór otaczających potężny lodowiec. Wraz ze wschodzącym słońcem ten skalny teatr zaczyna ożywać, na południowych szczytach pojawia się jasność, wierzchołki oblewane są złotem. Zadzieram głowę i stoję w zachwycie. Patrzę, jak po kolei jaśnieją, stają się wyraźne, bliskie, pomimo dzielącej nas odległości. Mam łzy w oczach. I nagle ogarnia mnie dojmujące odczucie wdzięczności. Wdzięczności za życie, za zdrowie i siły, do podjęcia tej wędrówki. Za wszystko, co doprowadziło mnie tutaj. Wdzięczności do rodziców, którzy nauczyli mnie miłości do gór, dziękuję im w myślach i w jakimś stopniu wiem, że choć już nie żyją, to są ze mną w tej chwili. Czuję nienazywalną świętość tego górskiego majestatu. Tak, to jest miejsce pielgrzymowania, miejsce zasilenia mocą, pięknem, nieskończonym i obezwładniającym. Przypominają mi się słowa Kabira „Jeśli sam czegoś nie doświadczyłeś, nie jest to dla ciebie realne”. Teraz jest, te góry, o którym marzyłem są prawdziwe, istnieją. Stoję pośród nich.
Wróciłem już do mojego świata. Pomimo piękna i głębi przeżyć tęskniłem już za domem i bliskimi. Wiem jednak na pewno, że to doświadczenie zostanie we mnie. Pragnę, żeby zostało na zawsze. Spełnienie marzenia z dzieciństwa, dotknięcie majestatu tych gór i pozwolenie, by on dotknął mojego serca. Annapurna – bogini Żywicielka, symbol obfitości. Jeśli każda pielgrzymka jest transformacją, to proszę o taką, jakiej potrzebuję teraz doświadczyć.