Indiańska praktyka Vision Quest
Plemiona Indian Ameryki Północnej żyły w bliskim kontakcie z naturą, ludzie wierzyli i czuli,
że są jej integralną częścią. Ich los zależał bezpośrednio od zdolności odczytywania znaków i
sygnałów przyrody, a także od poszanowania dla niej. To poczucie stanowienia jedności ze
światem prowadziło i umożliwiało czerpanie z niego w sposób, który nam, członkom
współczesnej cywilizacji, mocno technicznej i ceniącej raczej racjonalność niż intuicję,
wydawać się może niezwykły. Jednym ze sposobów, w jaki Indianie korzystali z inspiracji
natury, była praktyka nazwana Vision Quest, czyli „wyprawa w poszukiwaniu wizji”.
Wojownicy, a wśród tamtych ludów każdy mężczyzna był wojownikiem, w ważnych
momentach życia wyruszali w odludne miejsca – w góry, na pustynię. Na spotkanie z naturą.
Robili to w chwilach będących wyzwaniem, przed ważnym polowaniem, przed walką.
Wyruszając, stawiali światu (bogom? naturze?) pytanie, na które potrzebowali znaleźć
odpowiedź. Wytyczali sobie niewielką przestrzeń, której nie opuszczali przez kilka dni.
Podczas samotnego pobytu wystawieni byli na trudy zimna bądź spiekoty, głodu i pragnienia.
Na realne niebezpieczeństwo. Czas płynął innym tempem, doświadczali odmiennych stanów
świadomości na skutek zmęczenia organizmu i powstrzymywania się od snu. Trwali w tym
przeżyciu otwierając się na to, co świat, którego nieodrodną częścią się czuli, będzie chciał im
powiedzieć. I zwykle mówił; poprzez wizje, subtelne znaki, głosy zwierząt, dźwięki przyrody.
Wracali do swoich obozów wzmocnieni i pewni tego, co mają robić. Z jasnością odpowiedzi.
Jak współcześni mężczyźni naszego świata mogą czerpać z tej tradycji? Tak bardzo
oddaliliśmy się od natury, że sama koncepcja czerpania mądrości z gór, rzek, nieba, wielu
ludziom wyda się śmieszna. Wszak mądrość to coś, co zostało zapisane słowami,
wypowiedziane i oczywiście dostępne w internecie. Mając pytanie, to prędzej tam
poszukamy odpowiedzi. Tylko, że na te najważniejsze życiowe pytania, wobec największych
osobistych kryzysów tam ich nie znajdziemy. Warto podjąć próbę i dać sobie czas w
oddaleniu. Postawić otwarte pytanie, może dotyczące pracy, może miłości, może ważnego
wyboru życiowego. I nie silić się na wypracowanie odpowiedzi, ale zawierzyć światu, że on
nam ją przyniesie. Wyruszyć w odludne miejsce, z namiotem, hamakiem albo do leśnego
domku. Bez książki, komputera, telefonu. Bez alkoholu. Przez kilka dni nie zajmować się
niczym specjalnym, po prostu otworzyć się na świat i na siebie, na głos płynący z
nieświadomych pokładów. Zaufać, że to coś, czego jesteśmy częścią, chce dla nas dobrze i
jest gotowe nas wspierać. Czuję to za każdym razem, kiedy spędzam samotnie kilka dni w
lesie, nad rzeką. Nie zamierzam wtedy roztrząsać konkretnych problemów, raczej pragnę
roztopić się w atmosferze otoczenia, ale kiedy wracam do domu, zdaję sobie sprawę z tego,
że pojawiły się nowe inspiracje, nowe pomysły, że pewne decyzje po prostu „się podjęły”.
Nie wiem jak to się dzieje i specjalnie mnie to nie interesuje, natomiast czuję rosnące
zaufanie do tego procesu. Jestem sam ze sobą i równocześnie nie sam, bo z całą otaczającą
mnie przyrodą, otwieram się na zewnętrze i na swoje wnętrze. I coś się z tego wyłania,
wyłaniam się ja, jakieś nowe aspekty mnie. Czuję wdzięczność dla tych drzew, wiatru, gór.
Czuję wdzięczność dla siebie.