Mężczyzna w szponach lęku
Mężczyznami kieruje lęk. No dobrze, nie wszystkimi, ale bardzo wieloma. Taka obserwacja wynika dla mnie z pięciu lat doświadczeń prowadzenia warsztatów „Dość bycia Miłym Facetem” w oparciu o koncepcję No more Nice Guy Roberta Glovera. Czego się więc boimy? Boimy się własnych żon, ich reakcji, często istniejących tylko w naszych wyobrażeniach, ich emocji, złości, wycofania i w konsekwencji odrzucenia. Boimy się niezadowolenia innych ludzi, tego, że przestaną nas lubić, odsuną się i zostawią samych. Jeśli jesteśmy pracownikami, to boimy się szefów, utraty ich akceptacji, a więc w rezultacie zwolnienia z pracy, jeśli jesteśmy szefami, to boimy się, reakcji pracowników, pogorszenia relacji, niemiłej atmosfery. Bywa, że boimy się nawet własnych dzieci, tego, że przestaną nas kochać, odrzucą jako rodziców, że je utracimy. Boimy się też własnej mocy, siły, która w nas drzemie, boimy się, że wypuszczona na wolność skrzywdzi innych. Czasem też boimy się marzyć, by nie wywołać złego losu, który zabierze nam to, co już mamy.
Wiele osób, a szczególnie kobiet, może być tym zaskoczona – jak to, ci silni, prężący muskuły, władający światem mężczyźni w szponach lęku? Niemożliwe! A jednak. Popatrzmy, jak to wygląda. Mężczyzna, który w głębi duszy boi się reakcji swojej partnerki, będzie akceptował wszystkie jej decyzje bez protestu, będzie jej przytakiwał i starał się odgadnąć jej pragnienia. Wycofa się przed konfrontacją, jak mały chłopiec przed gniewem matki. Do czasu. W pewnym momencie przestanie być tak miły i odpowie bierną agresją, „zapomni” o ważnych ustaleniach, zatopi się w pracy (oczywiście „dla dobra rodziny”), w sporcie, w podróżach. Unikając realnych problemów w relacji, nie mówiąc wprost o swoich potrzebach i frustracjach, staje się otwarty na inną kobietę, która zdaje się przyjmować go takim, jakim jest. Przy niej wreszcie „może być sobą”, a przynajmniej tak mu się wydaje. Oczywiście zwykle powtórzy znany sobie schemat podległości i utrzymywania przesadnie ugładzonej fasady. Do następnego razu.
Mężczyzna, który boi się nieprzychylnych reakcji innych ludzi, będzie ukrywał swoje prawdziwe zdanie, będzie pokazywał się od najlepszej, zawsze uśmiechniętej, zabawnej i pomocnej strony. Stworzy powierzchowne relacje, mające charakter transakcyjny. A równocześnie w głębi serca będzie czuł się samotny, nie mając nikogo, z kim może prawdziwie porozmawiać, podzielić się swoimi troskami, bólem, niepewnością. Pokazując się, jako ten silny i „dający radę” równocześnie zamyka się na pomoc i wsparcie, oddziela od innych ludzi. Wszystko po to, żeby, czego obawia się najbardziej, nie opuścili go, widząc jego prawdziwą twarz. Chroniąc się przed tym, buduje mur, już teraz pozostaje sam.
W obawie przed reakcją dzieci zamiast je wychowywać, stawiać potrzebne granice i dawać mądre wsparcie, będzie po prostu spełniał ich zachcianki, przyzwalał na to, co im nie służy, chcąc być dobrym kumplem ryzykuje, że stanie się ich lokajem. A rezultacie cierpi na tym relacja z dziećmi, nikogo nie zasila, traci autorytet w ich oczach, a co gorsza, modeluje złe wzorce.
Na gruncie zawodowym „dla dobra relacji” zaniedbuje własne interesy, odpuszcza istotne cele. Toleruje krzywdzące go zachowania, robi dobrą minę do złej gry, a w końcu czuje się coraz mniej wart, narasta w nim bezsilność, poczucie bycia ofiarą. Przestaje wierzyć, o ile kiedykolwiek wierzył, że zasługuje na coś więcej.
Brzmi znajomo? Dla mnie tak, sam w życiu wielokrotnie byłem kierowany tym lękiem. Godziłem się na zachowania, którym dawno powinienem postawić granice, nie mówiłem o tym, co mnie boli, złości i rani, pomijałem swoje interesy, żeby tylko, jak sobie wyobrażałem, nie zaszkodzić relacji. W efekcie miałem dość tych relacji, same się w końcu rozpadały, z tym że druga strona nie dowiadywała się nigdy z jakiego powodu, czułem frustrację, której nie wyrażałem, myślałem o sobie, jak o kimś słabym i zależnym. Trudno mi było dążyć zdecydowanie do swoich celów, w sytuacjach konfliktowych wolałem od razu się wycofać. Staranie się o to „by było miło” kosztowało mnie coraz więcej, grubo za dużo. Na szczęście w pewnym momencie miara się przebrała i zacząłem mieć tego dość. Proces zmiany trwał długo, myślę, że trwa nadal, z tym, że już wiem, że jestem w zupełnie innym miejscu. W miejscu wewnętrznej godności, samostanowienia i odwagi. Odwagi, która nie oznacza braku odczuwania lęku, ale działania pomimo niego.
Może dlatego, z pewnością dlatego, koncepcja Glovera tak mnie poruszyła i dała inspirację, by dzielić się nią z innymi. Proces warsztatowy trwający kilka miesięcy stwarza możliwość, by mężczyźni, krok po kroku, dokonywali realnych zmian w swoim życiu. By rozumiejąc lepiej własne schematy myślenia i działania, które doprowadziły ich tam, gdzie teraz są, mogli zacząć się z nich wyzwalać. Z każdym małym krokiem zaczynają wierzyć, że zmiana, chociaż trudna, jest możliwa. Obserwując innych, którzy zmagając się z tym samym, idą naprzód, też wyruszają w drogę. Z każdym tygodniem pogłębia się zaufanie w grupie, jesteśmy w stanie pokazać się coraz bardziej prawdziwie, okazuje się, że możemy być przyjęci, tacy, jakimi jesteśmy. Możemy być pomocni, potrzebni innym, będąc sobą. Te z pozoru drobne zmiany prowadzą do transformacji na głębokim poziomie, do rosnącego poczucia, że jestem wartościowy, zasługuję na dobre życie, na przyjaźń, na miłość. Ten fundament jest kluczowy, to na nim możemy uczyć się wchodzenia w autentyczne relacje, możemy przyznać się do słabości, do błędów, możemy postawić zdecydowanie granice, wyrażać swoje potrzeby, służyć pomocą bezinteresownie, a także a nią poprosić.
To, że mogę obserwować przemianę u tak wielu mężczyzn jest dla mnie przywilejem, napawa mnie nadzieją i daje poczucie sensu. Sensu mojej drogi, naszej wspólnej drogi. To zawsze jest wymiana – uczę się i umacniam dzięki doświadczeniom i otwartości każdego z was. Pamiętam, jak Robert Glover podczas pewnego warsztatu w Berlinie powiedział, zapytany o jego życiową misją, że chce uwolnić mężczyzn. Dziś widzę to, jako uwolnienie od obezwładniającej władzy lęku, uwolnienie do życia. Dla nas samych, dla naszych rodzin, dla społeczności. Wierzę, że świat potrzebuje nas takich.